Niewidzialny wróg. Kresy Leopolda Buczkowskiego

Długo szukałem dzieła literackiego, które by opowiadało o miejscach i ludziach sprzed wołyńskiej Apokalipsy, dostarczało materiału do zrozumienia mieszkańców tych ziem. I znalazłem: powieść Leopolda Buczkowskiego Wertepy z 1937 roku.

Leopold Buczkowski (1905-1989) zasila zaszczytny legion wybitnych, ale zapomnianych dziś pisarzy. Jeśli niedawno oficyna Noir Sur Blanc przypomniała równie eksperymentatorskiego co Buczkowski Teodora Parnickiego, wydając jego Srebrne orły, to wznowień książek Buczkowskiego nie sposób znaleźć w księgarniach. Są trudne, w chwili powstawania wyprzedzały swój czas. Taki charakter ma nawet debiut Buczkowskiego Wertepy – rzecz na pewno prekursorska wobec latynoskiego realizmu magicznego.   

Buczkowski, podobnie jak Choromański, o którym pisałem jakiś czas temu, urodził się na Kresach – w Nakwaszy na Podolu. Od 1914 r. żył w pobliskim Podkamieniu, uczęszczał do szkoły w Brodach, której nie ukończył. Potem studiował rysunek w Państwowej Szkole Przemysłowej w Bielsku i na ASP w Warszawie, ale będąc niespokojnym duchem przerwał studia. Wrócił w rodzinne strony, gdzie uruchomił warsztat snycerski oraz zaangażował się w działalność Towarzystwa Szkół Ludowych – kierował teatrami amatorskimi. Zbierał ludowe podania, podpatrywał życie miejscowych. W 1937 roku ukończył swoją pierwszą powieść Wertepy (bardzo podobała się Bolesławowi Leśmianowi). Rok później ukazała się we fragmentach w lwowskim dwutygodniku „Sygnały”.  W całości została wydana dopiero w 1947 roku, bo przed wojną jej druk zablokowała policja – jak można się domyślać z uwagi na zawarty w niej obraz życia na Kresach i działalności stróżów prawa. Pisarz walczył we wrześniu 1939 roku, wzięty do niewoli zbiegł do domu. Podczas rzezi wołyńskiej stracił dwóch braci – Tadeusza i Zygmunta. Zginęli w marcu 1944 podczas napadu kurenia UPA Maksa Skorupśkiego ps. „Maks” na klasztor w Podkamieniu,w którym skrywali się Polacy. Rodzina Buczkowskich opuściła swoje ukochane strony, osiadła w Warszawie. Buczkowski na Żoliborzu przeżył Powstanie Warszawskie, które opisał w swoim dzienniku, po zakończeniu Powstania uwięziony przez Niemców  w obozie w Pruszkowie uciekł i osiedlił się na stałe w Konstancinie. Napisał wiele powieści, w tym głośny Czarny potok o akowcach.

Wertepów nie czyta się łatwo, raz z uwagi na skomplikowaną, niechronologiczną, opartą na asocjacjach budowie, dwa, z powodu rusińskich wtrętów lingwistycznych i opisów egzotycznej obyczajowości mieszkańców wsi Dolinoszczęsna, Zaserecie i Hrynianka. Choć powieść nie należy do długich, na jej kartach pojawia się wiele postaci i zdarzeń obejmujących okres od zimy do jesieni 1936 roku, a na poziomie historycznym przynajmniej od wybuchu pierwszej wojny światowej.

Najciekawszymi wątkami są przestępcza działalność bezwzględnego, tropionego przez granatowych policjantów przywódcy szajki koniokradów Tomasza Huka, miłość katolickiego księdza Samosaczyńskiego do nauczycielki Chrobowskiej oraz znachorstwo niejakiego Grzybniaka, którego chłopi podejrzewają o kontakty z czortem. W tle łatwo można wyczuć obecność nieujawnionego wroga. A to najwyraźniej przez kogoś podpuszczeni parobcy zrywają wiejskie spotkanie zorganizowane przez przedstawiciela starosty, a to ktoś w nocy niszczy postawioną przez mieszkańców cegielnię, a to bogatsi gospodarze wystawiają warty, by złodzieje nie zakradli się do ich domostw. Do wsi często zaglądają uzbrojeni „policaje” w poszukiwaniu producentów samogonu i koniokradów.

Uderza utrwalone przez pisarza okrucieństwo zdarzeń i ludzi. Przytoczę dłuższy fragment, bo znakomicie oddaje nie tylko brutalny charakter Tomasza Huka i mu podobnych, ale i „dziki” styl Buczkowskiego:

„Na trzy dni przed „szczodrym wieczorem” Tomasz Huk wstał bardzo rano, wziął dobnie i poszedł do chlewa; uderzył tuczoną świnię po głowie, raz, drugi. Świnia przeskoczyła próg, przebiegła podwórze, uderzyła ryjem w płot; przysiadając na zadzie pobiegła zakosami z powrotem do chlewa. Huk czekał za drzwiami – znowu uderzył obuchem, raz, drugi. Świnia rozsadziwszy ryj, zaskrzeczała jak sroka i siadła na mokrym gnoju. Huk podniósł dobnię, znowu uderzył, aż krew trysła mu za spodnie, a biała miazga zbryzgała pasowane cholewy. Świńskie ucho, szarpnięte obuchem, rozdarło się na strzępy.

Zsunąwszy czapkę na oczy, Huk chwycił ryj, przydusił łeb kolanami, po czym zatopił nóż pod przednią łopatką i kułakiem po rękojeść dobił ostrze w głąb. Czarna krew strzyknęła, zbrudziła dyle i drobnymi kropelkami osiadła na szarej twarzy Huka. Matka Huka podbiegła z miską, krew lała się jak z odkorkowanej beczki; stara bełtając ręką w misce szeptała do świni: – Moja zazulo miła. – Pies, przedostawszy się z łańcuchem do chlewa, wylizywał z polan grudy stygnącej krwi.”

Okrucieństwo wynika z nędzy, ciągłej walki o przetrwanie oraz życia blisko natury silniejszej od człowieka. Jest  punktem krytycznym, w którym cywilizacja przegrywa z biologią. Jeszcze jeden cytat, gdy parobcy pochwycili koniokrada Czaplija:

„Zatłukli Czaplija jak zdechłego kota, zatłukli batogami, kluczami od sieczkarń i obcasami. Uderzenia chrzęściły i padały nieprzerwanie, aż Czaplij wyciągnął się na płask i ucichł. Potem jeszcze raz się podniósł, popełzł trochę na kolanach, pogrzebał śnieg szeroko rozstawionymi palcami i upadł twarzą do przekrwionych własną krwią pecyn”.

Powyższe opisy skłaniają do użycia w stosunku do ziem ukrainnych, w sensie kulturowym, słowa „badlands”. Coś w tym jest, ale opisana przez Buczkowskiego rzeczywistość dawnych Kresów jest tak bogata, bujna, żywiołowa, bo ukształtowana przez Rusinów, starowierców i katolików, mimo wszystko współżyjących z sobą, wzajemnie oddziałujących, że angielskie słowo nie oddaje całości, tylko skrawek, ten gorszy, który, niestety, zakwitł podlany krwią podczas rzezi wołyńskiej.

Ważnym wątkiem Wertepów są nieskuteczne starania polskich władz, by ucywilizować te tereny. Nieokiełznana ludowość z trudem poddaje się nowoczesności; nawet przedstawiciele Cerkwi i Kościoła nie mają do końca dostępu do umysłów wiernych, a co dopiero pachnący mydłem Polacy z miasta. Do Zaserecia przyjeżdża „obcy człowiek ubrany na czarno”,  w sprawie zorganizowania we wsi czytelni. Zwołuje Polaków na wiec oświatowy. Tymczasem „tutejszych” trudno zaszeregować narodowościowo, a może boją się deklarować, kim są:

„- Pan Polak?

– Albo co, proszę pana?

– Pytam się, pan Polak?

– Ja nie wiem co, proszę pana.

– Co, co, co, dureń jesteś? Polak do jasnej cholery, czy nie?

– Tak jest, proszę pana.

– No, nareszcie otworzyliście pysk. Wiec dzisiaj będzie w szkole, żebyście byli.

– Tak jest, proszę pana.”

Ten krótki dialog wystarczy za długie artykuły, by zrozumieć trudną, pełną sprzeczności i konfliktów rzeczywistość przedwojennego pogranicza.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.