Javier Cercas na kartach swojej ostatniej powieści „Władca cieni” rozczepia się na kilka podmiotów. Jest zarówno pisarzem, dbającym o niepowtarzalny styl i misterną konstrukcję tekstu, jak i dziennikarzem, szukającym prawdy o śmierci ciotecznego dziadka, frankisty Manuela Meny, wreszcie kochającym synem, pragnącym udźwignąć przekazaną mu przez matkę rodzinną pamięć, oraz lewicowcem, który podważa legendę o wspaniałej śmierci swojego krewnego. Która z tych ról przypadła mi do gustu? Trzy pierwsze.
Internauci, którzy znają najważniejszą powieść w dorobku katalońskiego pisarza, Żołnierze spod Salaminy, będącą zapisem na poły fikcyjnego dziennikarskiego śledztwa dotyczącego jednego z założycieli faszystowskiej Falangi, Rafaele Sancheza Mazasa, będą mieli nieco ułatwione zadanie przy lekturze Władcy cieni. Gdy Cercas po latach zwlekania postanowił wreszcie zmierzyć się z przekazaną mu przez matkę legendą krewnego frankisty, który zginął we wrześniu 1936 roku nad rzeką Ebro, czyli w największej bitwie wojny domowej w Hiszpanii, zastosował tę samą, wypróbowaną już, a jednocześnie wciąż fascynującą metodę: na stronicach powieści odsłania swój warsztat badawczy, poddaje go analizie i próbie, co czytelnik przyjmuje z dreszczem emocji, jakby sam uczestniczył w reporterskiej drodze do poznania historycznej prawdy.
Cercas kierując się słowami Hannahy Arendt, że poczucie winy należy zamienić na odpowiedzialność (lewicowy pisarz nie utożsamia się z reakcyjną przeszłością swojej rodziny), w duchu odpowiedzialności za przeszłość, jaka by nie była, stara się rzetelnie opisać trudny temat, i tak bolesny, że niektórzy jeszcze żyjący świadkowie wydarzeń sprzed wielu lat nie chcą do niego wracać.
Trzeba przyznać, że pisarz włożył wiele wysiłku, by poznać historię swojego krewnego. Odnalazł jego stare zdjęcia oraz zapiski, ustalił, gdzie został śmiertelnie ranny, wreszcie datę i miejsce zgonu, gdyż dotarł do świadka, który wskazał pisarzowi budynek w katalońskim miasteczku Bot pełniący podczas wojny funkcję szpitala (to w nim Manuel Mena spędził ostatnie godziny swojego życia).
Pisarz wychodzi od mitu o pięknej śmierci Achillesa (jego krewny umarł bardzo młodo jak grecki heros), od dającego nieśmiertelność mitu kalos thanatos, a kończy na puencie, że jego krewny podczas wojny miał „wyleczyć” się ze swojego młodzieńczego idealizmu, gdyż nie chciał już dłużej walczyć. Nie opuścił jednak armii generała Franco, walczył w jej szeregach do końca. Gdyby zrobił inaczej, do wojska musiałby pójść jego brat. Ostatecznie Javier Cercas zamienia Manuela Menę w symbol złej sprawy.
Książka może być pouczająca dla polskiego czytelnika. Bo czyż nie nasuwa się analogia do walk podziemia niepodległościowego z komunistami, przy oczywistym zastrzeżeniu, że w Polsce nie było wojny domowej, tylko doszło do udanej siłowej instalacji niechcianego ustroju. Czyż nie powinniśmy sobie życzyć, by i polscy lewicowi pisarze i publicyści uczciwie spojrzeli na Żołnierzy Wyklętych?
Należy pochwalić Cercasa, że mimo swoich poglądów podjął trud zrozumienia swojego dziadka. Na tyle, na ile starczyło mu dobrej woli, opisał krótkie życie Manuela Meny i jego długą legendę. To już bardzo wiele w naszych mocno zantagonizowanych czasach. Jeśli zaś chodzi o wymowę powieści, a jest ona jednoznacznie lewicowa, jej ocenę pozostawiam czytelnikom.
Javier Cercas, Władca cieni, tłum. z hiszpańskiego Ewa Zaleska, Noir sur Blanc, 2019.
Drogi Czytelniku, jeśli smakują Ci moje teksty, postaw mi symboliczną kawę. DZIĘKUJĘ. (Kliknij w grafikę).: