Ari Aster to wschodząca gwiazda amerykańskiego horroru z ambicjami. W ubiegłym roku bardzo dobrze został przyjęty jego debiut fabularny Dziedzictwo. Hereditary. Teraz miłośnicy 32-letniego reżysera mogą sycić się nowymi mocnymi wrażeniami podczas seansów Midsommar. W biały dzień. Ari Aster w letniej, skandynawskiej oprawie łączy psychodramę z ironią, scenę rytualnego seksu z narkotycznymi halucynacjami. Makabrę w stylu slasher reżyser ukwieca szwedzkim folklorem związanym z obrzędami letniego przesilenia.
Psychologia na początku jest bez zarzutu. Studentka Dani jest ofiarą rodzinnych, niezdrowych relacji, z tego powodu nie potrafi zbudować związku z chłopakiem. Łatwo dostrzec w początkowych sekwencjach wiele psychologicznej autentyczności i szczerości, mimo że nie są one przyjemne dla oka. Ludzie raczej uciekają od tego typu emocji, zarówno w życiu, jak i w kinie. Psychodrama trwa po wyjeździe grupki amerykańskich studentów do Szwecji na sobótkowy obrzęd. Młodzi Amerykanie chętnie palą marihuanę, z ciekawości „wchodzą” w folklorystyczny świat, prowadzą etnologiczne badania terenowe. Dani czuje się źle w newage’owskiej wiosce. Prześladują ją wizje nieżyjących rodziców. Do reszty psuje się też jej związek z Christianem. Czy udział w dziwnych rytuałach pomoże tej dwójce?
Nowatorskość Astera polega na dojrzałym podejściu do horrorów typu slasher z młodzieżowymi bohaterami. Problemy studentów nie są wydumane, ale bardzo autentyczne, podobnie gra młodych aktorów. Nowatorska jest też filmowa sceneria, bo nie mroczna a rozświetlona słońcem. Studenci nie wpadają w łapy dzikich bestii, ale w sidła zastawione przez sterylnie kulturalnych członków jakiejś skandynawskiej sekty. Tym większe zaskoczenie, gdy w takich „okolicznościach przyrody” pojawiają się pierwsze krwawe sceny.
Aster w mało widoczny sposób gra z wymogami realizmu, innymi słowy pozoruje prawdopodobieństwo i realizm swojej historii, pozoruje też jakąś antropologiczną głębię, gdy tymczasem historia jest fikcyjna od początku do końca i nie posiada żadnej głębi. Ta sztuczka, gdy się zauważy, że film był kręcony nie w Szwecji, a na Węgrzech, udaje się mu w stu procentach.
Problem tylko z określeniem kierunku i charakteru fabuły. Trudo dopatrzeć się jakiegoś głębszego sensu w tej grze z sobótkowym obrzędem oraz z horrorem i makabrą. A przecież film trwa ponad 140 minut i choćby z tego względu należałoby oczekiwać jakiejś niebanalnej obserwacji na jakikolwiek temat. Reżyser nie zdobywa się na to, co najwyżej na zaskakiwanie widza pomysłowością w udziwnianiu skandynawskiej obrzędowości. Jedynie w finale buduje pewną myśl upodabniając swoją główną bohaterkę do Tess Romana Polańskiego.
Wyobraźnia amerykańskiego reżysera jest bogata i nie uznająca estetycznych granic. Ari Aster wciela się w rolę okrutnego demiurga i poddaje widza emocjonalnemu atakowi; nie ma on prawa czuć się dobrze w kinie, powinien żywić swoje instynkty i zmysły przedziwną papką rustykalności, ponowoczesnej magii i szokującej makabry. Midsommar jest filmem dla masochistów, którzy w poszerzaniu swoich doznań, nawet tych najmniej przyjemnych, widzą sens dzisiejszego kina, a nie w jego detoksykacyjnych funkcjach. Nie przemawia do mnie takie kino.
Ocena: 3/6
Midsommar. W biały dzień (Midsommar), USA 2019, horror (141 min), scen. i reż. Ari Aster, w rolach głównych: Florence Pugh i Jack Reynor, dystr. Gutek Film, w kinach od 5 lipca 2019.