„Tranzyt” Christiana Petzolda: między political fiction a romantycznym melodramatem [Recenzja]

Niemieckiego reżysera Christiana Petzolda interesuje człowiek uciekający przed totalitarnym zniewoleniem. Osamotniony outsider, który nie sprowadza jednak swojego buntu do pustych gestów, ale próbuje im nadać wyższy sens. Innymi słowy szlachetny indywidualista.

Główną bohaterką najwybitniejszego dotychczas filmu w dorobku Petzolda pt. Barbara jest lekarka zesłana przez władze NRD do prowincjonalnego, położonego na wybrzeżu Bałtyku miasteczka. Mimo że jest śledzona przez Stasi, spotyka się z ukochanym z Niemiec zachodnich. Planuje wydostać się z komunistycznego „raju”. W tym momencie zdradzę zakończenie filmu, więc osoby, które go jeszcze nie oglądały, proszone są przejść do następnego akapitu. Barbara w ostatniej chwili zmienia zdanie, upragnioną wolność wyznaczoną tylko jednym miejscem w mini pontonie przemytnika ludzi oddaje młodej uciekinierce z obozu pracy. Kłania się chrześcijański akt dobrowolnej ofiary. Barbara czyni tak ze współczucia, ale nie tylko, uświadamia bowiem sobie, że miejscowy lekarz darzy ją  bezinteresowną miłością. Wybiera niego i pracę w obskurnym enerdowskim szpitalu, a obietnica wolności uosobiona przez przystojnego zachodnioniemieckiego blondyna rozpływa się w nadmorskiej mgle. Barbara nawiązuje do klasycznych melodramatów także brakiem scen erotycznych.

Subtelny urok Tranzytu odsłania się z wolna

Podobnie dzieje się w najnowszym Tranzycie. Obraz jest adaptacją powieści niemieckiej komunistki Anny Seghers o tym samym tytule. Seghers od 1933 roku przebywała na emigracji, od 1941 roku w Meksyku. Można przypuszczać, że w Tranzycie splotła osobiste przeżycia i partyjnych towarzyszy. Ale reżyser nie poddaje się magii czasu przeszłego. Tranzyt nie jest jak jego poprzednie dokonania Barbara i Feniks filmem historycznym. Uwspółcześnia tekst pisarki umieszczając akcję w dzisiejszej Francji podbijanej przez… nazistowskie Niemcy. W drugiej części dowiadujemy się, że inwazja związana jest z falą nielegalnych afrykańskich imigrantów.

Nie od razu przypadł mi do gustu ten pomysł. Rodził mój opór swoim chłodnym konceptualizmem. Ale z czasem zaakceptowałem to rozwiązanie. Dostrzegłem, że  było potrzebne twórcy do nadania tekstowi pisarki ponadczasowej i uniwersalnej rangi. Nie wdając się w polityczne polemiki, co bardziej zagraża współczesnej Europie, nowy nazizm, czy nowy komunizm, doceniłem wartość tego chwytu. Sytuacje banitów są przecież ponadczasowe i ponadnarodowe  (o czym doskonale wiemy z historii Polski), dlatego myślę, że nie warto spierać się z reżyserem w tym względzie.

Zagrany przez Franza Rogowskiego główny bohater, Georg, jest Niemcem. Ma zniekształcone usta, mówi niewyraźnie (sugestia tortur?), ucieka przed nadciągającymi do Paryża nazistami. Przywłaszcza sobie osobowość innego niemieckiego zbiega, nieżyjącego pisarza Weigla i wyjeżdża do Marsylii. Stamtąd chce się wydostać do Ameryki.

Subtelny urok Tranzytu odsłania się z wolna. Na początku historia ta, jak już napisałem, razi nieco sztucznością, łatwo wpaść na trop political  fiction. W rzeczywistości chodzi o coś więcej, o inteligentną wariację na temat obcości imigrantów, odwiecznej sytuacji samotnych podróżników, smutnych rozstań kochanków i portów otwierających ludzi na nowe światy. Ostatni akt tej historii odsłania swoje powiązanie z klasycznym melodramatem Casablanka. Marsylia zastępuje marokańską stolicę, marsylski port casablańskie lotnisko. Jest też bardzo ważna kawiarnia  i motyw oczekiwania na wizę symbolizującą klucz do wolności. Georg, który podszywa się pod nieżyjącego pisarza, poznaje w Marsylii jego żonę Marie. Kobieta jest z kochankiem, lekarzem. Kogo wybierze? Niepozornego Georga czy doktora? Sytuacja jak w Casablance.

„Jest on i ona, on zgorzkniały, ona pełna czułości, oboje romantyczni (…)”

– pisał Umberto Eco o bohaterach filmu Michaela Curtiza. Podobnie w Tranzycie. Dla kogo Ameryka okaże się nową ojczyzną?

Tranzyt ma bardzo skomplikowaną strukturę narracyjną. Christian Petzold eksperymentuje z powieściowym oryginałem uwypuklając w filmowej materii sztuczność literackiej narracji (głos z offu nakładający się na sekwencje dialogowe komentuje aktualne wydarzenia, często je też wyprzedza, ucieka w dygresje; długo kiełkuje pytanie, kto jest owym wszechwiedzącym opowiadaczem). Sztuczki reżysera sprawiają nie lada kłopot. Ale o to właśnie chodzi. O zmaganie się z duchem opowiadania, który najpierw zasłania swoje mechanizmy, by ujawnić je przy samym końcu. Czar klasycznej filmowej iluzji, takiej jak w Casablance, zatapia się w intertekstualnych grach, w bardzo świadomym podejmowaniu przez reżysera wyzwaniu opowiedzenia na nowo (a przecież cały czas po staremu) archetypicznych tematów wyczekiwania na coś nowego w życiu, na spełnienie się przyrzeczeń losu.

Tranzyt jak Barbara kończy się zaskakująco. Magia kina wciąż działa. Choć mamy do czynienia z filmem wysoce intelektualnym, drobiazgowo przemyślanym, na domiar nieco politycznym, są w nim miejsca skłaniające do zadumy. Czar długo nie pryska po wyjściu z kina.

Ocena: 5/6

Tranzyt, Francja, Niemcy (2018), dramat (101 min), scen. i reż. Christian Petzold, w rolach głównych Franz Rogowski i Paula Beer, polska premiera 3 maja 2019.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.