Spektakl „Dzień gniewu” zdobywa uznanie w świecie. Rozmawiam z Jackiem Raginisem

Spektakl telewizyjny Jacka Raginisa Dzień gniewu (2019) pokazywany jest z powodzeniem na wielu festiwalach filmowych w kraju i za zagranicą. W marcu br. otrzymał aż 6 nominacji, w tym w dwóch najważniejszych kategoriach „najlepszy film” i „najlepszy reżyser”, do nagród prestiżowego International Christian Film Festival w Orlando na Florydzie (festiwal ma się odbyć 19-22 maja 2021). Z twórcą głównie historycznych dokumentów i spektakli TV rozmawiam o jego drodze do filmu, warsztacie, o tym dlaczego zainteresował się misterium paschalnym Romana Brandstaettera Dzień gniewu i o jego pierwszym projekcie fabularnym.

– Czym pan tłumaczy wybór tematyki historycznej w swojej twórczości?

– Bardzo prosto. Skończyłem historię na KUL-u. To były moje pierwsze studia. Jestem jakby zanurzony w tej tematyce. Na początku lat 90. uczyłem historii w VI LO w Łodzi, a potem dostałem się do łódzkiej szkoły filmowej na produkcję. Od 2016 roku do 2018 robiłem w radiowej Jedynce audycję Labirynt historii. Mam wrażenie, że wiele rzeczy udało mi się w niej. Przed laty w Radio Plus realizowałem podobną audycję, łączącą dokument ze słuchowiskiem – Widzialne i niewidzialne, potem była wersja telewizyjna tego cyklu w TV Puls.  Zrealizowaliśmy odcinki o ojcu Pio czy o zamachu na papieża Jana Pawła II.

– Czy na wybór historycznych tematów miała wpływ osoba pana świętej pamięci Ojca, Grzegorza Królikiewicza?

– Zdecydowanie tak. Od dzieciństwa słyszałem dużo na temat historii. I to historii nie podręcznikowej, tylko odbieranej poprzez wielkie widowiska. Mój Ojciec robił filmy i widowiska historyczne. Ja osobiście obserwowałem realizację wielkiego widowiska Kronika Polska Galla Anonima. Jako dziesięciolatek byłem na poligonie w Rembertowie, gdzie inscenizowano oblężenie Głogowa. Byłem jednym z tych dzieci przywiązanych do niemieckiej wieży oblężniczej. Obok mnie był mały Tomek Wojciechowski, syn reżysera Krzysztofa Wojciechowskiego i syn Józefa Fryźlewicza. Józef Fryźlewicz grał komesa głogowa i patrzył, jak strzelają do nas z kuszy. Rzeczywiście tuż obok nas do wieży oblężniczej był przywiązany kaskader. Podjechała do nas kamera, kusznik i rzeczywiście padł strzał z kuszy. Pamiętam, jak grot trafił w kaskadera, w sam środek drewnianej deski, którą umieszczono mu pod bluzą. A potem leżeliśmy wśród statystów udających martwe głogowskie dzieci, a przed nami i za nami unosiła się ściana ognia. To były mocne wspomnienia.

Pamiętam też, że w naszym domu każda premiera telewizyjna któregoś widowisk ojca wiązała się z rodzinnym rytuałem, kiedy mogliśmy oglądać telewizję z rodzicami nawet do późna w nocy. Wielokrotnie byłem świadkiem też Jego rozmów ze współpracownikami. On bronił się przed moją obecnością, próbował mnie separować, ale ja podsłuchiwałem pod drzwiami jego rozmowy. Czasami były to dość burzliwe, wielogodzinne narady produkcyjne. Musiałem się z tym ukrywać. Raz ukryłem się pod stołem, innym razem zarzekałem się, że jestem bardzo głodny i zjadłem jakieś olbrzymie ilości bigosu, byle tylko przysłuchiwać się dyskusji mojego Ojca z potężnej postury dziennikarzem i scenarzystą Andrzejem Lipińskim, którego możliwości pochłaniania różnych potraw były ekstremalne. Potem przez tydzień bolał mnie brzuch z przejedzenia.

– Mówi pan o pewnym doświadczeniu pokoleniowym „zanurzenia w historii” … 

–  Miałem takie niezrealizowane tęsknoty, by być na planach filmowych Ojca, miałem do niego żal, że mnie nie zabiera jak inni ojcowie, bo udział w Gallu Anonimie  był zupełnym wyjątkiem. Jeszcze tylko raz zdarzyło mi się być na planie filmowym, na planie Tańczącego jastrzębia, ale Ojciec mi tego zabraniał, za to bardzo barwnie opowiadał mamie anegdoty ze swoich perypetii, utarczek i konfrontacji, z których on zawsze w swych opowieściach wychodził zwycięsko, a my, dzieci, słuchaliśmy tego wszystkiego i mieliśmy oczy okrągłe jak spodki. To była cała odrębna mitologia, a mój ojciec był takim współczesnym wcieleniem Heraklesa. Przy okazji – kiedy byłem w 6 klasie szkoły podstawowej Ojciec podarował mi pierwsze wydanie Mitów greckich Gravesa. Nic dziwnego, że robienie filmów stało się dla mnie misją porównywalną z wyprawą po złote runo czy wyprawą Tezeusza na spotkanie z Minotaurem, nie mówiąc o 12 pracach Heraklesa. Reżyseria filmowa wydawała mi się najlepszym z możliwych zawodów. W takiej wyrosłem atmosferze.

– Jak pan pracuje nad scenariuszami? Domyślam się, że studiuje pan dokumenty, na podstawie nich odtwarza bieg zdarzeń, następnie przekłada je na fabułę. Jak to wyglądało w przypadku spektaklu Mord założycielski? Ile w nim jest realiów historycznych, a ile domysłów?

– Wszystko zaczęło się od Afery mięsnej. W 2006 roku powstała możliwość realizacji telewizyjnych dokudram związanych ze współczesną historią Polski – w ramach Sceny Faktu Teatru Telewizji. Reżyser Janusz Dymek postanowił opowiedzieć o sprawie Stanisława Wawrzeckiego, który dostał pierwszy wyrok śmierci w aferze korupcyjnej w PRL-u. Byłem producentem tego projektu, a gdy doszło do realizacji, towarzyszyłem też Januszowi na planie jako drugi reżyser. W ramach Sceny Faktu obowiązywała zasada, że jeśli wiadomo, co się wydarzyło, to trzymamy się faktów; jeśli nie wiadomo, można puścić wodze fantazji. Każda taka produkcja miała konsultanta historycznego i przekonałem się, że ten wymóg respektowania prawdy historycznej, z jednej strony stanowił wyzwanie dla scenarzystów, z drugiej narzucał bardzo owocną dyscyplinę warsztatową.

Afera mięsna okazała się sukcesem artystycznym i frekwencyjnym, a ja dostałem szansę na reżyserski debiut w Scenie Faktu. Złożyłem propozycję dotyczącą zagadkowych kulisów śmierci Marcelego Nowotki, który na zlecenie Stalina założył w Polsce Polską Partię Robotniczą, a rok później został zamordowany w tajemniczych okolicznościach. W konsekwencji w łonie kierownictwa PPR rozegrała się bratobójcza walka między frakcjami, której przebieg przez lata pozostawał tematem tabu w komunistycznych podręcznikach historii.

Inspiracją dla mnie stała się znakomita książka Piotra Gontarczyka PPR – Droga do władzy. Wiele pomógł mi Maciej Pisuk, z którym wspólnie napisaliśmy scenariusz. Tak powstał Mord założycielski ze znakomitą obsadą z Mariuszem Bonaszewskim, Leszkiem Lichotą i Andrzejem Konopką. Bardzo dobrze wspominam tę realizację, którą można odczytywać jako komentarz do historii PRL, ale też jako thriller polityczny nawiązujący do konwencji kina noir czy filmu gangsterskiego.

– Jak pan trafił na misterium Romana Brandstaettera Dzień gniewu, tekst nienowy, bo z 1962 roku, autora zapomnianego, do tego jeszcze z etykietą katolickiego?

– Znałem Brandstaettera jako autora wielotomowej powieści Jezus z Nazaretu. Ten utwór mnie uwiódł, zwłaszcza że jednocześnie czytałem książkę Brata Efraima Jezus, Żyd praktykujący. Niezwykłe było, jak głęboko autor osadził swą narrację w tradycji, kulturze i religijności żydowskiej tamtych czasów. Kiedy w 2018 roku zrobiłem Inspekcję w Teatrze Telewizji, mój starszy kolega z KUL-u polecił mi sztukę teatralną Brandstaettera Dzień gniewu. Usłyszałem o arcydziele, które zostało zignorowane przez zawodowe sceny teatralne i jest wystawiane tylko w seminariach duchownych. Pochłonąłem tę lekturę błyskawicznie. Dla mnie jest to przede wszystkim utwór o lęku przed śmiercią i nadziei na przetrwanie, a szerzej, nadziei na Zmartwychwstanie, zresztą odwołujący się zarówno do Triduum Paschalnego, jak i do średniowiecznych misteriów.

– Od czego zaczęła się praca nad adaptacją Dnia gniewu?

– Na pierwszy rzut oka jest to dramat poetycki trudny do sfilmowania, pełen długich niezwykłych metafor. Początkowo nie miałem pojęcia, czy uda mi się sprostać wyzwaniu, jakie stawiała przede mną adaptacja. Na szczęście wpadłem na pomysł aby część dialogów zaśpiewać w stylu chorału gregoriańskiego. Na szczęście też znalazłem niezwykłych znawców chorału – Marcina Bornus-Szczycińskiego i jego kolegów, śpiewaków z Bornus Consort, którzy razem stworzyli i nagrali dla potrzeb naszego spektaklu niezwykłe śpiewy. Sami wystąpili w naszym filmie, ale też nauczyli zawodowych aktorów, jak śpiewać chorał. Dodatkowo brat Marcina, Stanisław Szczyciński skomponował znakomitą muzykę ilustracyjną. Tak więc zaczęło się od lektury i od muzyki.

– Roman Brandstaetter nie spędził wojny w Polsce. Czy sprawdzał pan, ile w tej sztuce jest faktów?

– W ogóle się nad tym nie zastanawiałem. Czytałem wcześniej wiele o Zagładzie, o ukrywających się Żydach, o Polakach którzy pomagali im przetrwać, o szmalcownikach i niemieckiej machinie zbrodni, więc miałem poczucie, że Dzień gniewu Brandstaettera jest bardzo dobrze osadzony w epoce. W dodatku, gdy pojechaliśmy na zdjęcia do klasztoru cystersów w Wąchocku, okazało się, że w czasie wojny partyzanci namawiali miejscowego przeora, aby pomógł w zorganizowaniu zamachu na niemieckiego dowódcę.

Co ciekawe, wiele lat temu, w 1988 roku, mój ojciec był w Wąchocku i kręcił film dokumentalny Rapsod o symbolicznym pogrzebie majora Piwnika „Ponurego”. Wielotysięczny tłum szedł w orszaku za trumną legendarnego dowódcy AK, zmierzając właśnie do klasztoru cystersów w Wąchocku. Po latach ja sam znalazłem się w tym samym miejscu z ekipą filmową. Zresztą w czasie swoich zdjęć nieraz myślałem o Rapsodzie, czytałem wspomnienia Ojca o okolicznościach tej realizacji. W ten sposób w Wąchocku historia zatoczyła koło.

–  Kiedy ogląda się Dzień gniewu, narzuca się wrażenie niezwykłego autentyzmu tego dramatu. Historia opowiedziana przez Brandstaettera mogła się wydarzyć naprawdę. Pan zmienił zakończenie sztuki, uśmiercając przeora. Dlaczego?

Radosław Pazura jako przeor w „Dniu gniewu”. Fot. materiały prasowe

– Sztuka Brandstaettera kończy się wspólną modlitwą Emanuela Blatta i mnichów, którzy go przygarnęli. Zachowałem ten finał. Nie ingerowałem w tekst samej sztuki (poza niezbędnymi skrótami), jednak opatrzyłem całość niezbędnym prologiem i epilogiem, które, moim zdaniem, nie niwecząc intencji autora, osadzają akcję w czytelnym dla współczesnego widza kontekście. Rzeczywiście, ostatnia pozbawiona dialogu scena jest moja, stanowi ona interpretację tej historii.

– Końcówka sztuki Brandstaettera może sugerować, że ukrywany przez mnichów Żyd Blatt staje się chrześcijaninem, nawraca się. Jak pan to odczytuje?

– Nawraca się esesman Born, w znaczeniu, że rezygnuje z zabicia Żyda, sam nie wykonuje egzekucji, a Blatt… Tu miałem pewien problem. Brandstaetter kończy swój dramat tym, że Blatt razem z mnichami wspólnie śpiewa „Amen”. To słowo oznacza po aramejsku „Niech się tak stanie” i w tym znaczeniu Blatt u Brandstaettera nie tyle się nawraca się, ale daje pewną kodę modlitwy, mówiąc swoje Amen. Można tak interpretować, że dochodzi do daleko idącego zbliżenia stanowisk. Ale też zasadnicza zmiana Blatta polega na tym, że przestaje się wadzić z Bogiem i wyznaje wiarę.

– W oryginalnym tekście Brandstaettera Blatt na koniec ma rozpostarte ramiona. U pana zasłania oczy i śpiewa „Szema Izrael”.

– Tak. Każdy twórca ma prawo do własnej interpretacji. Ja na pewno powściągnąłem katolicki prozelityzm Brandstaettera i raczej pozwoliłem Blattowi pozostać sobą. Dla mnie ważniejsze było to, że Blatt odnajdzie na powrót Boga, niż to że przyjmie katolicką perspektywę. W tym znaczeniu jest to dzisiejszy dylemat. Dzisiaj oś sporu nie przebiega między wyznaniami, czyli między żydami a chrześcijanami, katolikami a protestantami, dzisiaj podstawowa oś sporu światopoglądowego biegnie między tymi, którzy wyznają istnienie Boga osobowego, a tymi, którzy uważają się za agnostyków lub ateistów. Każdy z tych wyborów niesie inne konsekwencje w praktyce moralnej. Tej osi trzeba się trzymać dzisiaj. Jest ona kluczowa, niezależnie od tego, co uznamy za właściwy wybór. Myślę, że wielu ortodoksyjnych żydów może być naturalnymi sojusznikami dla gorliwych katolików w znacznie większym stopniu niż ludzie, którzy mienią się ateistami.

– Spektakl jest grany na wielu festiwalach. Jak jest tam odbierany?

– Pandemia sprawia, że do mnie docierają tylko dalekie echa tych festiwali. Na festiwalach chrześcijańskich odbierany jest jak film opowiadający o dramatycznym zmaganiu wiary z niewiarą, na festiwalach filmów niezależnych ten film jest odczytywany, jak uniwersalna historia o dobru i złu lub jak kameralny film wojenny. I w istocie sztuka Brandstaettera jest znakomicie napisanym thrillerem, pełnym zaskakujących zwrotów akcji. Jest tajemnica, jest intrygująca przeszłość bohaterów, jest zagrożenie i suspens.  Dla mnie jest bardzo ważne, że ten film był też pokazywany na festiwalach żydowskich w Warszawie, gdzie dostał nagrodę za najlepszą muzyką, i w Austin w USA. Podczas obu festiwali okazję do fascynujących rozmów o filmie – co prawda zdalnie, ale jednak.

– Jak żydowscy widzowie odbierali ten spektakl?

– Obawiałem się, na ile tak chrześcijański w wymowie, nawet chrystocentryczny utwór będzie czytelny dla żydowskiej publiczności. Okazało się, że nie ma z tym problemu. Pytania, jakie otrzymałem, były takie same jak na każdym innym festiwalu. Co wskazuje, że historia, którą opowiadamy, jest naprawdę uniwersalna. 

– A kiedy zrealizuje pan film fabularny?

– Myślę o dużym filmie kinowym. Mam kilka projektów, nad którymi pracuję, są mniej lub bardziej zaawansowane. PISF przyznał mi w 2020 roku środki na realizację kameralnej współczesnej fabuły w ramach tzw. mikro budżetu. To będzie dramaty psychologiczny, dający wiele możliwości twórcom głównych ról. Mam nadzieję, że do końca 2021 roku powstanie taki film. Z jednej strony będę mógł spożytkować doświadczenia zdobyte w pracy w Teatrze Telewizji, a z drugiej będę mógł zrobić krok dalej.

– Jednocześnie wciąż współpracuje pan z TVP?

– Uważam, że Telewizja Polska jest wciąż wyjątkowym miejscem, gdzie można tworzyć rzeczy odnoszące się do spraw najważniejszych. Cieszę się, że mogę w tym uczestniczyć. Na co dzień jestem reżyserem cyklu Rafała Porzezińskiego Ocaleni, w którym opowiadamy o trudnych lasach osób, mających doświadczenie uzależnienia, a zarazem powrotu do wolności i trzeźwości. Za nami ponad 150 odcinków (premiera w każdy wtorek o godz. 22.45 w TVP 1). Ten program naprawdę zmienia życie. Gdy go realizuję, nie mam wątpliwości, że możemy mieć pozytywny wpływ na życie naszych odbiorców.

– Dziękuję za rozmowę.

 Na zdjęciu głównym: Jacek Raginis, scenarzysta i reżyser telewizyjny,  pracuje nad pierwszą swoją fabułą.  Fot. Maciej Michałowski

Drogi Czytelnikujeśli smakują Ci moje teksty, możesz wesprzeć moją pracę symboliczną kawą. DZIĘKUJĘ. (Kliknij w grafikę.):

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.