Pewna internautka przesłała mi maila z pytaniem, dlaczego nie zrecenzowałem jeszcze thrillera Françoisa Ozona Podwójny kochanek, bo chciałaby poznać moją opinię na temat tego filmu. Odpowiadam: nie napisałem recenzji, gdyż Podwójny kochanek jest dekadencki. Kropka. Zabrzmiało urzędowo, dlatego zmienię tryb na nieco literacki: film Ozona rozsiewa niezdrowy urok i jeżeli miałbym cokolwiek wystukać, to tylko felieton.
Dziadek Freud kozetkując wiedeńskie mieszczki odkrył, że tłumione popędy źle wpływają na człowieka, mącą mu umysł na kierunku agresji. Wiedeński psychiatra miał rację, o czym się przekonujemy, gdy dochodzą do nas informacje o wielokrotnym zgwałceniu Polki przez afrykańskich byczków na włoskiej plaży w obecności dotkliwie pobitego jej męża. Ale Freud nie napisał, że nadmiar wyzwolonych żądz też nie sprzyja człowiekowi, bo mąci mu myślenie jak narkotyk.
Z nadmiaru żądz albo, inaczej, z libertyńskiej fascynacji seksem powstał właśnie Podwójny kochanek, będący adaptacją powieści modnej amerykańskiej pisarki Joyce Carol Oates. To film o tym, że młoda kobieta nie może zbudować ani jednego udanego związku, tak bywa w życiu, i udaje się do psychiatry, by ułatwił jej wgląd w samą siebie. Kobieta jest jak modelka, prawie że anorektyczka, psychiatra podejmuje się terapii, tzn. seksualnej, ani się obejrzymy a są już razem, tymczasem ona nadal jest nieszczęśliwa i szuka kolejnego terapeuty, poznaje brata bliźniaka tego pierwszego i znowu poddaje się terapii i gubi się w tym gabinecie luster, nie wie z kim sypia, kogo kocha i u kogo się terapeutyzuje, że się tak wyrażę.
I już kończę: Podwójny kochanek jest o rozdwojeniu jaźni, a raczej jaźni rozwalonej do kwadratu, filmem z furtkami prowadzącymi do wielu interpretacji. Sceny uwalniania popędów byłyby nie do zaakceptowania, gdyby nie zrealizowane w estetycznej, ach ci Francuzi, konwencji. Tylko że Kochanek w ogóle nie ubogaca, co ja piszę, on w ogóle nie ma nic ciekawego do powiedzenia o człowieku. Jest sztuczny w penetrowaniu podświadomości i innych psychicznych złogów. Myślę, że z tym filmem muszą mieć kłopot liberalni recenzenci. Bo przedstawione życie seksualne nie przypomina radosnej tantry, tylko trąci jakimś Edgarem Allanem Poe, który w tym względzie miał niepoukładane. I puenta: niektórzy artyści aż za bardzo upodobali sobie mroczne strony człowieka. Czyżby nie dostrzegali u innych tych jasnych, ani odrobiny dobra i piękna?