Film przypomina powieść graficzną o misternie przemyślanych biało-czarnych kadrach. Ma swoisty, prawie że kafkowski czy też bułhakowski nastrój. Fabule brakuje natomiast dramaturgicznego, przekonywującego spoiwa. Elementu, który wywindowałby ją piętro wyżej niż estetyczna i intertekstualna gra.
Sztuka opowiadania o komunizmie i stalinizmie w oparach absurdu nie jest nowym pomysłem. Formułę czarnej, by nie rzec, diabolicznej groteski wynaleźli rosyjscy pisarze (Płatonow, Bułhakow, Krzyżanowski), którzy na samych sobie doświadczyli „dobrodziejstw” azjatyckiego komunizmu. Nie mogąc umieścić nowego politycznego ustroju w racjonalnych ramach, opisywali go w formule absurdalnego snu, na przecięciu się fantasmagorii i brutalnej przyziemności.
Do Polski komunizm przyszedł kilkadziesiąt lat później. Nie był tak krwawy jak na Wschodzie, niemniej poczynił wielkie spustoszenia w naszej świadomości. Z komunizmem przyszła nowa sztuka (socrealizm) mająca propagować nowoczesną wizję człowieka i świata, a w rzeczywistości maskowała ideologiczne absurdy. Ofiarami socrealizmu byli przede wszystkim artyści i ludzie intelektu, ale nie wszyscy. Bardzo zdolny poeta religijny Wojciech Bąk za nieposłuszeństwo wobec kulturalnej polityki partii trafił do psychuszki, a wielki malarz Władysław Strzemiński przymierał głodem po usunięciu z łódzkiej ASP. Ale już Leopold Tyrmand czy Sławomir Mrożek udali się tylko na „emigrację wewnętrzną”. Pan T. dotyczy tej drugiej, niemęczeńskiej postawy.
Marcin Krzyształowicz opowiada o jednym rozdziale z życia pewnego pisarza, outsidera, mieszkającego w domu dla „piszących” w centrum Warszawy, błąkającego się po rautach dla dziennikarskiego aktywu i wydawnictwach w nadziei na opublikowanie pierwszej powieści. Pan T. prowadzi dziennik, słucha jazzu, utrzymuje się z korepetycji, intymnie spędza czas z uczennicą, a gdy puszcza w obieg plotkę o bandzie usiłującej wysadzić w powietrze Pałac Kultury i Nauki, wzywa go Urząd Bezpieczeństwa.
Pomysł zasadza się na łączeniu stalinowskiego absurdu ze współczesnym czarnym humorem. Zagrany przez Jerzego Bończaka Bierut pali marihuanę, po mieście krążą kurierzy roznoszący lalki dla dorosłych, wyosobniony pan T. na pewnym przyjęciu widzi nagą czarną dziewczynę. Pojedyncze kadry łączą się nawet zręcznie w sekwencje, epizody budzą rozbawienie, po kilkudziesięciu minutach seansu pojawia się jednak refleksja, że pod zastygłymi w groteskowej bezczasowości obrazami i długo studiowanymi przez Pawła Wilczaka teatralnymi pozami pisarza niewiele się ukrywa, a kilka wątków chodzi „samopas”, nie pracuje dramaturgicznie na końcowy efekt (można nawet mówić o niezrozumiałości wątku mściciela).
Z Panem T. jest i inny kłopot. Powstał z inspiracji Dziennikiem 1954 Leopolda Tyrmanda i nie trudno dostrzec podobieństwa do tej pisarskiej autobiografii. Marcin Krzyształowicz łączy więc nie tylko różne poziomy absurdu, ale i wyimaginowanego pana T. z autentycznym Leopoldem Tyrmandem, z autorem powieści Zły, po wydaniu której z biednego literata przeistoczył się w bożyszcze czytelników. Film Krzyształowicza odtwarza, albo jak chce twórca, tylko imituje te wątki, czyni do nich aluzję. O tę inspirację (czy też jawne zapożyczenie) upomniał się spadkobierca Leopolda Tyrmanda, syn Matthew. O słuszności jego roszczeń rozstrzygną prawnicy. Z naszego punktu widzenia oznacza to tylko tyle, że Pan T. jest intertekstualną grą, zabawą w przetwarzanie historycznej rzeczywistości, iluzjonistyczną czy też akrobatyczną sztuczką, która, niestety, czaruje tylko w namiocie cyrkowym, a po wyjściu z niego, gdy milkną fanfary, ulatania się jak dym, pozostawiając w umysłach widzów niewielki ślad.
Ocena: 3/6
Pan T., Polska (2019), komediodramat (104 min.), reż. Marcin Krzyształowicz, scen. Marcin Krzyształowicz i Andrzej Gołda, w rolach głównych Paweł Wilczak i Sebastian Stankiewicz. Dystr. Kino Świat, w kinach od 25 grudnia 2019.