Agnieszka Holland poszła na łatwiznę, kręcąc film przedstawiający czarno – białą wizję świata: zły jest „reakcyjny reżim” a niewinni i czyści imigranci nielegalnie przekraczający polską granicę. Od tej reżyserki należałoby wymagać czegoś więcej.
Obejrzenie całego ponad 140-minutowego filmu jest nie lada wyzwaniem. Już od pierwszych scen trąci propagandą. Oto grupa muzułmanów leci na pokładzie tureckiego samolotu. Jedna z kobiet zaczyna karmić piersią dziecko. W tle pojawia się dialog o prześladowaniach Syryjczyków przez ISIS i w ten sposób zmuszonych do szukania szczęścia w Europie. Jeden obraz wzmacnia drugi, idealizuje grupę uchodźców i buduje do nich jednoznacznie pozytywny stosunek. Jest to typowa metoda dla kina mocno perswazyjnego, czyli propagandowego i reklamowego. Liczy się dotarcie do świadomości widza i bezwzględne przekonanie o słuszności swoich tez. Widz nie może negocjować znaczeń, musi je natomiast przyjmować jak dogmatyczne pewniki.
Później jest jeszcze gorzej. Holland montuje swoją historię z silnie nacechowanych negatywnymi emocjami scen. Emigranci przedostają się nielegalnie do Polski. Wpadają w ręce funkcjonariuszy Straży Granicznej, którzy są cyniczni i bezwzględni. Demonstrują humanitaryzm, a w rzeczywistości – tak ich przedstawia reżyserka – zachowują się jak esesmani podczas II wojny światowej. Są wszędzie. „Polują” na emigrantów w szpitalach i na drogach. Upokarzają. Przerzucają ich przez graniczny drut kolczysty jak worki z ziemniakami. Robią tak nawet z ciężarną. Emigranci są czyści i bez winy. Widz ma im współczuć. Jest jeszcze naczelna kandydatka na świecką świętą – psycholożka Julia. Nie wiadomo dlaczego uwzięła się na nią policja. Widz musi sam dojrzeć do refleksji, że Julia naraziła się funkcjonariuszom tym, że jest z Warszawy, że jest obca.
Reżyserka mnoży ekstremalne sceny (topienie się emigrantów w bagnach, libacje strażników, rozbity termos dla imigranta, by pokaleczył sobie przełyk itp.) i nasącza je krzykami, płaczem, wulgarnymi słowami. Biali, czyli głównie Polacy, są podejrzani moralnie, rozedrgani emocjonalnie, są rasistami jak policjant, który nazywa psycholożkę „czarną” i karze jej powiedzieć kilka słów po polsku. Ta zaczyna odmawiać „Ojcze nasz”.
Szantaż emocjonalny
Ciężko wytrzymać i znieść presję psychologiczną, jaką wywiera reżyserka na publiczność. Szantażuje ją emocjonalnie, bo jeśli nie zaakceptuje jej jednoznacznej, łopatologicznej wizji świata, jeśli nie zacznie identyfikować się z emigrantami, to zostanie uznana za faszystowską.
W Zielonej granicy nie znajdziemy stonowanych obrazów, półcieni, niejednoznaczności i pytań, tylko obrazy skonstruowane jak w politycznej agitce. Myślisz inaczej, nie jesteś z nami. Nie jesteś z nami, to jesteś przeciw nam – taka jest logika Agnieszki Holland. Trudno znaleźć słowa wyjaśnienia, dlaczego doszło do kryzysu na polsko – białoruskiej granicy, kto jest temu winien (tylko napomknięcia, że strona białoruska), dlaczego wprowadzono stan wyjątkowy. Zabrakło kontekstu.
Film propaguje multikulti i apeluje o wpuszczanie wszystkich bez wyjątku emigrantów do Europy. Na jego zakończenie pojawia się przesłodzona w tandetnym, hollywoodzkim stylu scena przyjęcia emigrantów przez jedyną szlachetną rodzinę i wspólnego rapowania czarnych i białych młodych ludzi. Pojawiają się też zdjęcia przedstawiające pomoc dla Ukraińców. Pada informacja, że przygarnialiśmy nawet zwierzęta z Ukrainy, a nie chcemy pomóc imigrantom z biednego Południa. Polacy mają się czuć winni i zawstydzeni z tego powodu.
Wcześniej był Pokot
Ale nie powinno w ogóle dziwić, że Agnieszka Holland nakręciła tak ekstremalnie polityczny film. Wystarczy przywołać jej Pokot z 2017 roku, sprowadzający się do pochwały eko terroryzmu. W Pokocie mieszkańcy małego miasta są pokazani, z wyjątkami, jako prymitywy. Kandydatką na świecką świętą jest w tym przypadku zwariowana obrończyni praw zwierząt. Tak zwariowana, że morduje miejscowych myśliwych za zabicie jej psów. Prosta pogańska logika: wet za wet.
Pokot jest nie tylko filmem nakręconym w obronie naszych mniejszych barci, ale też obcym chrześcijaństwu (aktywistka truje przywódcę myśliwych, mimo tego, że przyznaje się do swoich błędów i zmarnowania życia), jest też filmem z akcentami niechętnymi Polakom. Słyszymy np. że Polacy nadają się tylko do członkostwa w stowarzyszeniu grzybiarzy, a jeden z bohaterów nosi imię Świętopełk, które dostał od ojca na złość jego matce Niemce (by nie mogła je wypowiedzieć). Są jeszcze większe idiotyzmy, np. czeski entomolog oskarża Lasy Państwowe o holocaust rzadkich owadów. Z porządnym i nowoczesnym Czechem i z nienazwanym głośno holokaustem mamy też do czynienia w Zielonej granicy.
Złość i frustracja
Reżyserka wyjaśnia w mediach, że obrona najsłabszych jest jej stałym motywem. To prawda. Najszlachetniejsze są w jej filmach osoby marginalizowane, naiwne i kruche. Reszta świata jest ohydna. Ale tak się dziwnie składa, że ta reszta świata nazywa się Polską, bo przecież nie Czechami, o których Agnieszka Holland nakręciła przynajmniej dwa filmy. To Polacy wyzwalają w niej takie złe emocje. No trudno. Tylko dlaczego filmy te nie oczyszczają samej Agnieszki Holland, tylko wręcz przeciwnie, bo im częściej reżyserka wypowiada się na polskie tematy, tym z większą złością i frustracją, zupełnie tak samo, jak jej „pozytywne” postaci w Zielonej granicy. Z tych wszystkich powodów jej film nie działa ani katartycznie, ani terapeutycznie, tylko odpychająco.
Ocena: 3/6
Zielona granica, Polska, Czechy, Francja, Belgia 2023, dramat (147 min), reż. Agnieszka Holland, scen.: Maciej Pisuk, Agnieszka Holland, Gabriela Łazarkiewicz-Sieczko, w rolach głównych: Maja Ostaszewska i Tomasz Włosok, polska premiera w kinach: 22 września 2022.
Podpis pod zdjęcie: Maja Ostaszewska jako psycholożka (kadr „Zielonej granicy”). Fot. Agata Kubis/Kino Świat/materiały prasowe.
Drogi Czytelniku, jeśli smakują Ci moje teksty, doceń je symboliczną kawą, dziękuję.