Ostatni film Andrzeja Wajdy „Powidoki” jest tyleż realistyczny, co symboliczny. Tyleż ponury, bo o takich opowiada czasach, co zaskakująco malarski, oddający cześć sztuce. Jeśli zaś chodzi o zaklęty w nim testament artysty, krytycy długa będą dyskutować, którym motywom i sekwencjom nadać najważniejszą rangę i jak spożytkować politycznie „Powidoki”.
Obraz wchodzi na ekrany kin trzy miesiące od daty śmierci Andrzeja Wajdy, który odszedł 9 października 2016 roku. Swoje ostatnie dzieło reżyser poświęcił malarzowi awangardowemu i teoretykowi sztuki Władysławowi Strzemińskiemu, a dokładnie ostatniemu okresowi jego życia, gdy był profesorem Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Łodzi. W 1950 r. Strzemiński został, na polecenie ministra kultury, zwolniony z pracy w PWSSP pod zarzutem kwestionowania norm doktryny realizmu socjalistycznego, potem usunięty ze Związku Polskich Artystów Plastyków. Brak legitymacji ZPAP powodował, że nie mógł znaleźć pracy, a gdy wreszcie udawało się, był z niej zwalniany. W 1952 roku malarz zmarł na gruźlicę. Do osłabienia organizmu przyczyniły się niedożywienie i bieda.
Tytuł „Powidoki” został zaczerpnięty z teorii widzenia Strzemińskiego. Określa obraz wewnętrzny, powstający na siatkówce oka po chwili patrzenia na przedmiot odbijający światło albo na samo źródło światła. Teoria Strzemińskiego sprowadza się do tego, jak człowiek zapamiętuje widziane obiekty, jak je gromadzi i przetwarza. W oparciu o swoją teorię artysta namalował serię obrazów solarnych wypełnionych barwnymi plamami komponującymi się z linearnymi formami.
W filmie Wajdy słońca jest mało. W symbolicznej scenie, gdy malarz przystępuje do namalowania obrazu, nagle cały jego pokój wypełnia się nieznośną czerwienią od zawieszonej na fasadzie kamienicy wielkiej płachty z portretem Stalina. Agresywna rewolucyjna barwa wlewa się w życie malarza, który skądinąd miał lewicowe przekonania, zasłania mu słońce. Zagrany znakomicie przez Bogusława Lindę prof. Strzemiński nie poddaje się dyktatowi partyjnych funkcjonariuszy i nie chce podporządkować swojej sztuki polityce. Stopniowo jest wypychany z życia publicznego. Malarza nie opuszczają tylko córka Nika i studenci; jedna z dziewcząt pod wpływem uczucia do artysty spisuje jego „Teorię widzenia”.
Reżyser wybijając motyw studentów zapewne chciał sportretować siebie samego z lat 50., wszak w owym czasie studiował w łódzkiej szkole filmowej i liznął stalinizmu, w jakim stopniu, mówi o tym jego nakręcony wg socrealistycznych dyrektyw debiut „Pokolonie”. Nieżyjący reżyser pokazuje, jakiemu politycznemu ciśnieniu byli poddawani podówczas młodzi ludzie, przed jakimi życiowymi wyborami stawali. Czy jest to jakaś ukryta forma usprawiedliwienia się Andrzeja Wajdy z tego, że układał się z komunistami? Kto wie.
„Powidoki” pod względem artystycznym są bardzo skromne. W metodzie reżysera można dostrzec, jak ogranicza się w wyborze środków wyrazu, by nie zalać widza potokiem wrażeń, by styl nie przesłonił dzieła. Na pewno, po pierwsze, czyni tak ze względu na szacunek dla twórczości i osoby Strzemińskiego, po drugie, by w ascetycznie wydestylowanych obrazach przekazać jak najwięcej treści, także metaforycznych.
Film Wajdy jest skromny jeszcze z innego względu. Opowiada przecież o odchodzeniu człowieka do krainy cieni. Strzemiński, który podczas I wojny światowej stracił nogę i rękę, już przez swoje inwalidztwo był z pogranicza różnych rzeczywistości. Ponoć z tego powodu nie udało się jego małżeństwo z rosyjską rzeźbiarką Katarzyną Kobro. Żona w opowieści Wajdy występuje tylko pośrednio, uosabia ją córka Nika. W subtelnie malarskiej scenie małżonek kładzie na zaśnieżonym grobie Katarzyny Kobro zanurzoną w niebieskiej farbie wiązankę kwiatów. Taki kolor oczu miała jego żona, tego koloru jak na lekarstwo jest w ciemnym mieście Łodzi.
„Powidoki”, dramat biograficzny, Polska 2016, reż.: Andrzej Wajda, scen. Andrzej Mularczyk, w roli głównej: Bogusław Linda, premiera 13 stycznia br.