Pierwsze pół godziny robi wielkie wrażenie. Podążające za bohaterami kamery są ruchomymi świadkami ich trudnej wędrówki. Jednak po jakimś czasie nowatorski sposób filmowania zaczyna nieco nużyć swoją powtarzalnością.
Film angielskiego reżysera Sama Mendesa 1917 wszedł do naszych kin z opinią faworyta tegorocznego rozdania Oscarów. Zdobył aż dziesięć nominacji do statuetek oraz dwa Złote Globy w kategoriach dramat wojenny i reżyseria (ten ostatni został przyznany Mendesowi po raz drugi). Dramat został nakręcony jednym długim ujęciem bez montażu, co ma mu utorować drogę do Oscarów. Nie jest to jednak do końca prawdą, bo w kilku miejscach reżyser zastosował przy użyciu cyfrowych sztuczek ledwie widoczne dla oka montażowe przejścia. Warto zatem zadać pytanie, czy ten śmiały zabieg, ale nie aż tak rewolucyjny, bo w podobny sposób zrealizowali swoje filmy Brian De Palma (Oczy węża) i Alejandro González Iñárritu (Birdman), dobrze przysłużył się ekranowej historii? Wg mnie z niepełnym skutkiem.
Ale najpierw o samej fabule. Reżyser sięgnął do wspomnień rodzinnych i opowiada o tym, co wydarzyło się w ciągu jednego kwietniowego dnia 1917 roku na francuskim froncie podczas I wojny światowej. Dwóch angielskich szeregowców otrzymuje rozkaz dotarcia do wysuniętego na czoło frontu batalionu, by nie szturmował na niemieckie pozycje, gdyż wróg zamierza go wciągnąć w śmiertelną pułapkę.
Młodzi żołnierze wkraczają w pas opuszczonej i zniszczonej ziemi. Towarzyszą im błoto, szczury, pozostawione przez Fryców miny, wypalone kikuty domów, masa trupów, muszą pokonywać leje po bombach.
Pierwsze pół godziny robi wielkie wrażenie. Podążające za bohaterami kamery są ruchomymi świadkami ich samotnej wędrówki. Wojenny pejzaż przytłacza, błoto oblepia, strach obezwładnia. Dopiero po jakimś czasie zniszczony pejzaż zaczyna się przeplatać z terenami pulsującymi życiem, niedotkniętymi wojną. Przepiękny jest fragment, gdy szeregowcy biegną przez kwitnący sad wiśniowy. Dorównuje mu drugi, gdy jeden z nich wchodzi do lasu, z którego dochodzą słowa pobożnej pieśni. Przeplatanie obrazów śmierci i życia buduje wielką metaforę ludzkiego losu i bez wątpienia jest najlepszym elementem 1917.
Niestety, więcej rarytasów, oprócz jeszcze kilku udatnie zainscenizowanych sytuacji, już nie ma. Film kończy się przewidywalnie, czyli sentymentalnie. Świadomość uczestniczenia w widowisku rozdętym przez typowo amerykański patos buduje dystans wobec oglądanej historii.
A teraz powrót do pytania, czy warsztatowy zabieg Sama Mendesa powiódł się? Na pierwszy rzut oka tak. Osiągnął iluzjonistyczny efekt zamknięcia przygód dwóch szeregowców w czasie rzeczywistym. Pokazał, jak ścigają się z czasem. Ale nie sposób pozbyć się wrażenia, że w dłuższej perspektywie okrężne ruchy kamer, powtarzalne travellingi i pokazywanie pleców bohaterów – wszystkie te chwyty zaczynają nużyć. Odczuwa się brak ujęć oddających punkt widzenia żołnierzy, uwiarygadniających ich przeżycia, pokazujących ich oczyma wyjałowioną ziemię. Można nawet mówić o sztuczności pracy operatorów, sytuujących bohaterów na zewnątrz odczuć i emocji widzów. Schematyczność operatorskich zabiegów podsuwa pytanie, czy reżyser w finale przełamie je i nada opowiadaniu, na poziomie środków wyrazu, nowe, zaskakujące znaczenie. Niestety, tak się nie dzieje. 1917 do końca jest filmowany jedną manierą.
Dzieło Sama Mendesa jako eksperyment może budzić uznanie. Potwierdza bowiem, że możliwości medium filmowego są wciąż nieograniczone, ale uzyskane tą drogą wartości artystyczne są już dyskusyjne. Jeśli chodzi o przesłanie, filmów o bohaterskich żołnierzach było bez liku, 1917 niczego nowego nie wnosi do dyskursu o wojnie. Eksperyment formalny posłużył do nakręcenia dzieła tradycyjnego pod względem wymowy, a nawet dramaturgii; owszem należałoby pochwalić Mendesa za klasyczną prostotę i jasność opowiadania, gdyby nie to, że tak szybko kończą mu się pomysły na ożywienie perypetii bohaterów.
Ocena: 4/6
1917, USA, Wielka Brytania (2019), dramat wojenny (119 min), reż. Sam Mendes, scenariusz Sam Mendes i Krysty Wilson-Cairns, w rolach głównych George MacKay i Dean-Charles Chapman, dystr. Monolith Films, w kinach od 24 stycznia 2020.